W kinie społeczno-politycznym połączenie patosu z żywą tkanką historii dziejącej się tu i teraz to trudne zadanie. W tematycznie pokrewnych "Selmie" "Dumnych i wściekłych" udało się to z pomocą
W pierwszej scenie Martin Luther King ćwiczy mowę, którą wygłosi podczas odbierania Nagrody Nobla, nie wychodzi to jednak najlepiej – wszystko niweczy niedający się zawiązać krawat. W kolejnej ujrzymy efekty tych prób, ale zamiast aplauzu zgromadzonych na uroczystości usłyszymy wybuch bomby w kościele, który brutalnie, w pół zdania, przerywa czarnoskórym dziewczynkom rozmowę. Oba wydarzenia dzieli rok, ale ich ścisłe połączenie ma ustanowić filmowe reguły gry – idee przeciwstawiane są praktycznym działaniom. Choć inicjator politycznych reform został już przez świat doceniony, prawdziwa walka o przywileje afroamerykańskiej społeczności dopiero się zacznie.
Twórcy "Selmy" spektakularne wydarzenia zastępują tymi mniejszymi: zamiast marszu na Waszyngton, po którym King wygłosił mowę, zaczynającą się od ikonicznego "I had a dream…", zobaczymy ten mniej znany z Selmy do Montgomery, a zamiast drogi do zdobycia praw wyborczych dla czarnoskórej ludności – walkę Kinga o sformułowanie dekretu nakazującego ich respektowanie. Idea budowania małej historycznej narracji przyświecała wcześniej "Lincolnowi", w którym nudne, pieczołowite korumpowanie kolejnych senatorów w celu zyskania ich poparcia dla konstytucyjnej poprawki znoszącej niewolnictwo, oglądało się jak thriller. Jednak by taki efekt uzyskać, trzeba umieć zwyczajność udramatyzować, a patos dawkować jak Spielberg. W portretowaniu osób kultowych nic nie sprawia takiej trudności filmowcom jak codzienność i nic nie mści się tak okrutnie jak jej zgrzebnie wykonany szkic, który ma udawać panoramę.
Ava DuVernay próbuje pokazać na pomniku Kinga kilka rys i wmieszać go w tłum innych postaci, tak by walka o prawa obywatelskie wyglądała na czyn zbiorowy, nadzorowany jedynie przez człowieka, który choć ma wizję, ma też słabości jak każdy z nas. Jednak zachowawczość ujęcia i niezdecydowanie co do strategii opowiadania konsekwentnie burzą tę ambicję. W efekcie ani o Kingu jako człowieku, ani o Kingu – charyzmatycznym przywódcy, porywającym miliony, nie dowiadujemy się prawie niczego. Intymne rozmowy małżeńskie państwa Kingów są letnie jak dawno zaparzona herbata, niestety w odróżnieniu od niej zupełnie pozbawione intensywności. Reakcją żony na dowód zdrady jest tylko jedno pytanie: "Czy kochasz którąś z tych kobiet?". Czyny nie mają tu żadnych konsekwencji, a towarzyszące im uczucia – ciężaru. Wszystko rozgrywa się w sferze werbalnej, tym gorzej że David Oyelowo w kameralnych scenach mówi identycznie jak podczas wygłaszania mowy do wielotysięcznego tłumu. Gdy pociesza staruszka, któremu zamordowano wnuka, ból i współczucie wyraźnie malują się na twarzy Kinga, ale z ust padają wygłoszone kaznodziejskim tonem konwencjonalne kondolencje. O ile w "Lincolnie" co jakiś czas zapalała się nam w głowie lampka z ironicznym napisem "Uwaga! Scena oscarowa" tutaj pali się przez cały czas, tak że w końcu przestajemy ją zauważać.
Znakiem rozziewu między artystycznym zamierzeniem a efektem jest kontrapunktowanie każdego epizodu notką z rejestru FBI. Sam w sobie ciekawy pomysł nie zostaje jednak w żaden sposób wykorzystany. Bezduszne spojrzenie politycznych przeciwników jest tylko zaznaczone, ale nie udziela im się znaczącego głosu. Podobnie jest z kreacjami aktorskimi: Tim Roth, Tom Wilkinson, Martin Sheen i Dylan Baker robią, co mogą, by nadać choć odrobinę charyzmy swoim postaciom, ale słaby scenariusz skutecznie udaremnia ich działanie między słowami. Postacie pojawiają się nie wiadomo po co i znikają, zanim w ogóle przykują naszą uwagę; ma się wrażenie, jakby z filmu wycięto połowę scen, a to, co zostało, zmontowano według najprostszego klucza. W czarno-białym krajobrazie ludzkie charaktery sprowadzone do jednej dominującej cechy ocierają się o parodię, całkowicie uniemożliwiają wejrzenie w skomplikowany społeczno-polityczny proces. Prezydent Johnson odmawia Kingowi, wymawiając się "wojną z biedą"; w filmie nie ma ani słowa o tym, w jak trudnej sytuacji międzynarodowej się znajdował w związku z drastycznym zwiększeniem obecności amerykańskiej w Wietnamie. DuVernay prowadzi przestarzały schemat opowiadania o historii, w myśl którego kwestie, tłumaczące w jakikolwiek sposób motywacje adwersarzy, byłyby niebezpiecznym relatywizowaniem oczywistej niesprawiedliwości. Ale właśnie dlatego, że wydarzenia w Selmie powinny zostać opowiedziane, zasługiwały na ton dojrzalszy i uczciwszy od duszpasterskich mądrości. Filmowe kazanie osiąga apogeum w końcowych notkach biograficznych, w których fakty dobrano dość kuriozalnie. Przy żonie Kinga widnieje informacja, że po zabójstwie Kinga nigdy już nie wyszła za mąż, a przy senatorze Wallasie, że bezskutecznie starał się o prezydenturę i został sparaliżowany. I wszystko jasne – dobra żona powinna być wierna aż do śmierci, a jak będziesz złym człowiekiem, to cię piorun trzaśnie.
W kinie społeczno-politycznym połączenie patosu z żywą tkanką historii dziejącej się tu i teraz to trudne zadanie. W tematycznie pokrewnych "Selmie""Dumnych i wściekłych" udało się to z pomocą humoru i ciepło sportretowanego kolorytu lokalnego, w "Krwawej niedzieli" przez radykalne odwrócenie proporcji: raport z pola walki dominuje nad podniosłym, ale wyciszonym finałem. "Selma" natomiast jest uładzona jak niedzielne ubrania uczestników pochodu i piękna jak przemoc na nich dokonywana – jakby wyjęta z przestylizowanych zdjęć na Instagramie. Jednocześnie jednak wszystko jest tu tak grubo ciosane jak symboliczna scena okładania pejczem czarnoskórych manifestantów przez konną policję w akompaniamencie pasyjnej muzyki. Sprzeczne dążenia, które próbuje pogodzić DuVernay, sprawdzają się tylko na zabytkowych pomnikach, tyle że kontemplacji pomników poświęcamy kilka minut, a nie dwie godziny.
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu